01 lutego 08.30 - punkt kontrolny zakładu karnego ЕС 164/3. Stoją krewni skazanych, którzy przyjechali na długie widzenie. Napisali odpowiedni wniosek, złożyli i czekają. Kontrolerzy informują, że trzeba czekać na ulicy do godz. 11.00. Jest mi zimno, miejscowi wesoło rozmawiają na ulicy, mówiąc, że jest ciepło (-15 st.). W kolonii siedzą przeważnie miejscowi, dlatego też ich rodziny są odporne na mróz.
Po godz. 11.00, kiedy już wszyscy całkiem przemarzliśmy, zebrano nas przed kolejnym punktem kontrolnym - już na terenie kolonii. Spośród 16 krewnych tylko do dwóch przyjechali bracia, a pozostali to matki, żony, siostry. Byłam jedyną, która przyszła na widzenie po raz pierwszy. Ciężko było dźwigać torby, staraliśmy się nawzajem sobie pomagać, wpuszczali tylko po 3 osoby. Jednego z "naszych" mężczyzn, którzy przyjechali na widzenie, nie przepuścili - wionęło od niego alkoholem. Żadne namowy, groźby i próby przekupstwa nie rozwiązały tej kwestii na jego korzyść. Koniec. Odmówiono widzenia. Wyprowadzono go.
W punkcie kontrolnym wydano nam przepustki, zabrano telefony komórkowe i ruszyliśmy dalej. Wszędzie 5-metrowe mury, drut kolczasty, szczekanie psów. Po przejściu ok. 100 metrów, znów stanęliśmy przed murem, otworzyliśmy furtkę, w jakiejś poczekalni podpisaliśmy w dzienniku oświadczenie, że ponosimy odpowiedzialność za wniesienie zabronionych przedmiotów.
Idziemy dalej. Zakratowana brama i mur. Otwierają, Idziemy dalej. Po przejściu ok. 50 metrów wchodzimy do piętrowego budynku, w którym są pokoje do długich widzeń. Kontrolerom z wojsk wewnętrznych zostawiamy pieniądze, biżuterię (jeśli ktoś ma), notesy i inne przedmioty. Przenośnik taśmowy.
Idziemy dalej - pokój do przeprowadzania kontroli produktów żywnościowych i kontroli osobistej. Kolejka. Wchodzi się pojedynczo. Wykładamy na stół wszystkie produkty żywnościowe - są dokładnie sprawdzane. Po kontroli produktów żywnościowych następuje kontrola osobista.
Należy wspomnieć, że w kolonii nikt nas nie rozbierał do naga, jak to było w Areszcie Śledczym w Aktau. Na dodatek w Areszcie Śledczym robiono to z gorliwością, a samo widzenie trwało zaledwie 10-15 minut, i to przez szklaną przegrodę. Trzeba było rozbierać się PRZED i PO widzeniu. Myślę sobie tak, że to była specjalna instrukcja KBN, bo Areszt Śledczy w Aktau (policyjny) znalazł się pod całkowitą kontrolą KNB.
Wyjaśniono nam, że jeżeli pracownicy więzienia mają wystarczające podstawy, by przypuszczać, że osoba, która przyjechała na widzenie, zamierza przekazać osadzonemu przedmioty, wyroby i substancje, których przechowywanie nie jest dozwolone w kolonii, pracownik kolonii informuje taką osobę, że widzenie odbędzie się jedynie po wyrażeniu zgody na pełną kontrolę wszystkich jej rzeczy i odzieży. W przypadku wykrycia ukrytych przed kontrolą przedmiotów, wyrobów lub substancji zabronionych, osoba nie jest dopuszczana do widzenia.
Po kontroli osobistej podają nam numer pokoju i w końcu przechodzimy do kolejnego pomieszczenia, gdzie każdy wchodzi do odpowiedniego pokoju. Wszystkie kobiety zgromadziły się we wspólnej kuchni - duże pomieszczenie z 4 kuchenkami elektrycznymi, okapem, stołami i umywalkami. Od razu rzuciły mi się w oczy noże, przywiązane drutem i przymocowane do ściany kłódką. Zaczyna się krzątanina, bieganina - gotujemy jedzenie.
Po około 15 minutach weszli osadzeni… Dość dziwne uczucie, gdy widzi się 16 osób w jednakowej odzieży więziennej, łysych, idących pod eskortą kontrolerów. Pierwsze uczucie jest mieszane - chce mi się płakać i śmiać się z radości. Przecież to pierwsze widzenie od całego roku.
Widzę łysą, okrągłą głowę i trochę odstające uszy… Dziwne, nigdy nie odstawały mu uszy. Volodya od razu zażartował: "Po prostu wcześniej przez policzki nie widziałaś moich uszu…" Bardzo schudł, o 10-15 kg. Dano nam 3 doby, które przeleciały w mgnieniu oka. Tyle się stało u niego i u mnie - rozmawialiśmy całymi godzinami, zapominając czasem nawet o jedzeniu.
***
Część drogi Volodya jechał w wagonie typu "Stolypin" z Sarbopeyevem. Prowadzili długie rozmowy na różne tematy, w tym także o tym, co tak naprawdę stało się w Zhanaozenie. Sarbopeyev, nawiasem mówiąc, powiedział Volodyi, że nigdy nie chodził do tej samej klasy z A.A. Amirovą, że chodzili do różnych szkół i dziwił się słysząc w czasie śledztwa i w sądzie, że chodzili do jednej klasy.
Volodya opowiada: "Jechaliśmy z Tarazu w lodowatym "Stolypinie", nie było ogrzewania, nie było gorącej wody, toaleta nie działała, konwój, chociaż się nie znęcał, to też nie pałał szczególną miłością do skazanych. Nałożyłem na siebie wszystkie ubrania, kurtkę, zawinąłem się w koc, ale nawet to nie chroniło mnie od zimna. Nie dawali nam jeść, nie dawali wrzątku. Było ciężko to znieść. Po dwóch dobach, przed nocą dojechaliśmy. Konwój obwieścił - Piter! [potoczne określenie Sankt-Petersburga w Rosji - przyp. tłum.] Pojmuję rozumem, że nie mogłem znaleźć się w Federacji Rosyjskiej, w Sankt-Petersburgu, więc co w takim razie znaczy "Piter"!? Dopiero później dowiedziałem się, że wiele osób nazywa Pietropawłowsk "Piterem". Ale wcześniej byłem kilka razy w obwodzie północnokazachstańskim i nigdy nie słyszałem, żeby tak nazywali to miasto. Nas, przy niemilknącym szczekaniu psów, dosłownie na siłę wepchnęli do zatłoczonej, zimnej więźniarki i ruszyliśmy.
Po jakiejś godzinie dotarliśmy na miejsce, gdzie też powitało nas szczekanie psów. Ręce skute za plecami, pozycja na wpół zgięta, nie podnosimy głów. Swoje torby i reklamówki wzięliśmy jak się dało - na szyję, do rąk. Krzyki - szybciej, szybciej!!! Dwaj ogromni omonowcy pociągnęli nas po asfalcie, który rozdzierał całe ubranie i buty. Przyjęto nas… Zły byłem o takie traktowanie. Nieco później zobaczyłem dwóch mężczyzn, którzy przedstawili się jako kierownik placówki i zastępca kierownika ds. rygoru, wobec których wyraziłem całe swoje oburzenie z powodu takiego ciągnięcia po ziemi".
Wyjaśniono mu jego prawa i obowiązki. Volodya, będąc osobą szanującą prawo, wiedząc, że jest skazany niezgodnie z prawem, ale znajdując się już w kolonii, stanął przed wyborem: albo iść drogą całkowitej negacji, kiedy osadzony nie podporządkowuje się żadnym wymogom administracji, albo iść drogą, kiedy osadzony odbywa karę, przestrzegając rygoru i prawa. Ponieważ nie jest on złodziejem, ani bandytą, ani członkiem grupy przestępczej, rozumiejąc, że siedzi z powodów politycznych, że nawet na wolności nie łamał prawa, postanowił sobie, że będzie przestrzegać wymogów Kodeksu Karnego Wykonawczego. Od razu powiedział, że ma 9 nieodbytych 9 dni karceru i natychmiast umieścili go w karcerze. Po karcerze jeszcze 15 dni kwarantanny. I dopiero potem, 10 stycznia 2013 roku, komisyjny przydział do grupy. Grupa nr 2, licząca 46 osadzonych. Z całej grupy tylko do dziesięciu osób przychodzą krewni na widzenia, przekazują paczki i przesyłki.
Starałam się zapamiętać jego zapach; jeszcze na wolności, kiedy sama kupowałam mu wodę toaletową, upajałam się tym zapachem. Ale tam, za murem, wszystko jest inaczej. Żadnego zapachu, w ogóle. Osadzonym nie wolno używać środków zawierających alkohol.
Opowiedział, że w kolonii jest jak w wojsku. Wyznaczani są dyżurni, którzy stoją na nocnej warcie, idą na dyżury, maszerują po placu. Odpowiedzialność jest zbiorowa: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Pobudka o 6 rano, gimnastyka, obowiązki. I tak cały dzień. Są 2 godziny czasu dla siebie - wtedy czyta on listy, które dostał i pisze odpowiedzi. A propos, Volodya dziękuje wszystkim, którzy do niego piszą i jeśli adresat napisze swój adres zwrotny, on na pewno wyśle odpowiedź. Jak to się mówi, przyjaciół poznaje się w biedzie. Volodya mówi, że niektóre osoby odkryły swoją prawdziwą twarz. Niektóre, pomimo uwielbienia dla epistolarnego gatunku i częstych publikacji swoich tekstów, niestety, nie znalazły wolnej chwili, żeby wysłać listy albo chociaż telegramy. To wszystko świadczy o ludziach. On nikogo nie potępia… А tym osobom, których nie zna, ale dostaje od nich listy, przekazuje szczere podziękowania. Rakhmet [w jęz. kazachskim "Dziękuję" - przyp. tłum.]. Tam, za drutem kolczastym, to się docenia.
Volodya jest jedyną osobą, do której przychodzi taka ilość listów i telegramów. Wszystkie listy i telegramy podlegają cenzurze. Na drugi dzień mojego pobytu tam przyszli do nas pracownicy i poprosili Volodyę, żeby określił wszystkich tych, którzy do niego piszą - obok każdego nazwiska nadawcy miał napisać status: siostra, brat, żona i itd. Pracownicy kolonii szczerze dziwili się, kiedy mówił, że to jego współpracownicy i koledzy. Odpowiadają: "tak się nie pisze". Pisze się: przyjaciółka albo przyjaciel. Akurat pytali o Tulemisovą, Kakimovą. Volodya odpowiada im, że to koleżanki z pracy, znajome. W końcu stanęło na tym, że jeśli to nie krewny, to przyjaciel (mężczyzna) albo przyjaciółka (kobieta). Teraz Volodya ma dziesiątki przyjaciółek :))))
Do pokoju widzeń 4 razy dziennie przychodzą kontrolerzy, żeby skontrolować osadzonych. Słychać za drzwiami: "Panowie osadzeni, do kontroli!" Wciąż te same frazy.
Volodya: "Osadzony Kozlov Vladimir Ivanovich, art. 170 ust. 2,
art. 164 ust. 2, art. 235, ust. 1, skazany na 7,5 roku".
Kontroler: "Kto przyjechał?".
Volodya: "Żona".
Kontroler: "Czy są jakieś skargi, wnioski?".
Volodya: "Nie".
Wieczorem noże odczepiają i zabierają, rano wydają ponownie. Za zakratowanymi oknami jest ten sam krajobraz - 2 rzędy drutu kolczastego, między którymi jest korytarz o szerokości około metra, potem wysoki 5-metrowy mur, za tym murem jeszcze jeden mur, wieże z uzbrojonymi strażnikami… Pada śnieg. Słychać, jak ktoś odgarnia śnieg… Przyszedł kierownik wydziału ds. rygoru, pytał mnie, czy mam skargi, pytania.
Pomieszczenie do widzeń składa się z 16 pokoi, wspólnej kuchni, toalet i pokoju wypoczynkowego, w którym jest telewizor. Ale nie chodziliśmy do tego pokoju, bo było mało czasu… Wszędzie kamery (oprócz pokoi do widzeń, mam nadzieję). Wszędzie czysto, wszystko po sobie się sprząta i myje.
Jak już mówiłam, 3 dni zleciały w mgnieniu oka. Poniedziałek. Ranek, trudno jest się rozstać. To niesprawiedliwe, gdy niewinni ludzie zmuszeni są do odbywania kary... Rozumiem logikę władz - wojna to wojna, wszystkie środki są dozwolone. Ale to samo państwo wypowiedziało wojnę swoim obywatelom. Jak można to pojąć? Jak? Zamiast prawa - rozkazy, osobista zemsta, prowokacje, wyroki… Chciałabym bardzo, żeby to był sen… Żeby otworzyć oczy - i żeby ten koszmar zniknął…. Ale nie, to istnieje, to rzeczywistość.
4 lutego, jakaś nerwowość wisi w powietrzu, wszyscy rozumieją, że niedługo będzie godzina 10.00 rano, kiedy odprowadzą naszych bliskich… Cały czas patrzymy na zegarki, wypełniając każdą sekundę rozmową… Straciliśmy apetyt, nie chce nam się ani jeść, ani pić… Rozmawiamy, dyskutujemy i po prostu siedzimy, tuląc się do siebie… Ciężko nam… Hałas za drzwiami, trzask krótkofalówek - przyszli…. Więźniowie zebrali się, wyszli na korytarz. Zabierają ich… Wszyscy krewni płaczą, cicho, prawie niesłyszalnie…. Każdą komórką swojego ciała czuje się ból i rozpacz… Nie możemy im pomóc… Oni odeszli, a my zostaliśmy… Po około 30 minutach wyprowadzają nas - obowiązuje ta sama procedura, jak przy wejściu, tylko w odwrotnym porządku: kontrola osobista, odbiór wartościowych przedmiotów, punkt kontrolny itd. Wyszliśmy, jesteśmy na wolności. Wszyscy milczą… Musimy dość do siebie. W ciągu tych 3 dni zapomina się, że są osadzeni - byliśmy obok siebie, jak kiedyś… dawno temu… A teraz oni zostali, a my wyszliśmy. Zostali za tymi murami, ze swoimi myślami, problemami, w tym rygorze… na długie lata. Na ulicy świeci słońce - "Mróz i słońce, dzień cudowny…", ale nas to nie cieszy… O godz. 12.00 jesteśmy już poza terenem kolonii… I już koniec. Następne widzenie dopiero za 3 miesiące. Długo… Włączam telefon i dostaję sms od adwokata, że komornicy sądowi zamierzają skonfiskować jedyne nasze mieszkanie… A więc wracamy do rzeczywistości.