Zrozumiałam, czego chcę: nie odwagi (bo po co mi ona, przecież jestem kobietą), nie sił (bo wobec silnych stawia się szczególne wymagania), w ogóle niczego mi nie trzeba, poza wytrzymałością.
Kiedy człowiek przeżywa koszmar, który rozrywa mu cały świat na strzępy, pojawia się skryta ulga: oto, najstraszniejsze już przeszło, gorzej już nie będzie. Będzie, będzie, będzie. Nikt nie da złapać oddechu, wytrzeć lodowatego potu z czoła, nikt nie obieca: "No już, już dobrze"...
Jest 3 maja 2013. Od 8 rano stoimy przed wejściem do kolonii. O 8.30 przyszła strażniczka "odpowiedzialna za widzenia", zebrała od wszystkich podania o udzielenie długiego widzenia, dokumenty potwierdzające pokrewieństwo i zaświadczenia od lekarza. Czekamy dalej.
O 11.00 powinni zacząć wpuszczać do kolonii. Jest nas 10 rodzin - matki, siostry, żony, dzieci. Siedzi staruszka, ma wyblakłe oczy, zmęczony wzrok… Nagle zaczyna płakać i lamentować: dlaczego mnie Pan Bóg nie zabrał? No, dlaczego muszę tutaj na starość jeździć? Przecież mu mówiłam…" Jakoś głupio się czuję.
Staruszki rzeczywiście szkoda, ma 70 lat, jest zmęczona, jej twarz jest zupełnie pozbawiona koloru, oczy przygasłe… Pozostali milczą… Każdy jest zajęty swoimi myślami… Później zaczęły się rozmowy, niektórzy przyjeżdżają do kolonii po 5-6 lat - okropność! Płaczą dzieci. Było ich czworo w wieku od 11 miesięcy do 7 lat.
Pytam Volodię: "Gdybyś miał możliwość, to zmieniłbyś coś w życiu? Tak czysto hipotetycznie". Zamyślił się i odpowiedział: "Nie da się zmienić czegoś jednego - i już. Jeśli się zmieni, to pewno zmieni się całe życie. A jeśli bym ciebie wtedy nie spotkał?! Nie, nie zmieniłbym niczego".
Wreszcie po 11.00 znowu pojawiła się strażniczka, która zaprowadziła na nas do punktu kontrolnego, gdzie musieliśmy oddać broń, ostre przedmioty, jak również te, których posiadanie jest zabronione, sprawdzono nasze dokumenty, zabrano telefony komórkowe.
Idziemy dalej, kolejny punkt kontrolny, podpisujemy się, przechodzimy jeszcze przez trzy takie punkty. Stoimy, czekamy między siatkami klatek. W oddali stoi 3 skazanych, z wyglądu młodziaki, patrzą na nas, na odwiedzających krewnych (do 80% skazanych nikt nie przyjeżdża), a tutaj z sąsiedniego budynku wychyla się strażniczka w stopniu lejtnanta (chyba), wyglądająca jak babochłop, taka, co to każdego potrafi osadzić na miejscu, i mówi do jeszcze jednego strażnika: "Zabierz te trzy słupy, co tam stoją…".
Nie wiem jak, no skazani dosłownie poczuli, że mowa jest właśnie o nich i dosłownie w sekundzie zniknęli. Było jasne, że więźniowie boją się kierownictwa kolonii, które może surowo ich ukarać. Przeszliśmy przez przejście otoczone drutem kolczastym, wybieg z psami - i znaleźliśmy się przed budynkiem, w którym znajdują się pokoje długich widzeń.
W dyżurce strażnika zostawiamy ozdoby, lekarstwa, notatki. Potem jest pomieszczenie, w którym sprawdzają zawartość toreb - produkty spożywcze, a następnie pokój przeznaczony do kontroli osobistej. Sprawdzają szczegółowo, po 100 razy uprzedzając, że jeżeli coś znajdą, to zostanie sporządzony protokół administracyjny i nie dadzą widzenia.
Wszystko to trawa dwie godziny. Każdy ma po 3-4 torby. Przydzielili nam numer pokoju… W tym miejscu po raz pierwszy się uśmiechnęłam - znowu dali nam pokój nr 2 tak, jak poprzednim razem. To znaczy, że w pokoju jest pełno urządzeń do podsłuchu i podglądu.
Wchodzę do pokoju, w którym jest piekielnie zimno. Ogrzewanie wyłączyli już 15 kwietnia, a rano bywają jeszcze przymrozki. Stawiam czajnik i zaczynam szukać podsłuchu … tylko tak, dla sportu, żeby się rozgrzać. Jakoś nie przyprowadzają naszych bliskich… Minęła jeszcze godzina zanim ich nie przyprowadzili.
Byli ubrani w lekkie letnie kurtki, a na ulicy tylko +7 stopni,
wieje przenikliwy wiatr.
Volodya uśmiecha się od wejścia i mówi: znowu dali nam pokój numer
dwa, wszystko jasne. Nijak nie mogę przywyknąć do jego szczupłej
twarzy, zdaje się, że się postarzał, jest chory. Zupełnie
przemarzłam. Strasznie się przeziębiłam, mam okropny katar… Siadamy
do obiadu - pieczony kurczak, herbata. Rozmawiamy, słońce zaszło,
słychać jak wyje wiatr. Czemu mi to wcześniej nie przyszło do
głowy, że bardziej ponurego miejsca dla kolonii nie da się
wymyślić.
Ponieważ jest bardzo zimno, wchodzimy pod koc, mocno się przytulając i szczękając zębami. Do tego wszystkiego ubraliśmy jeszcze na siebie po parze skarpet i swetrów.
Leżąc tak wspominaliśmy, jak to było w poprzednim poprzednim życiu. Coś w stylu: "A pamiętasz…" Wspominaliśmy jak Volodya zawiózł mnie do Austrii w moją pierwszą zagraniczną podróż, dawno to było, 7-8 lat temu. Przypomniało się nam też jak kiedyś w lipcu, kiedy panowały największe upały, z jakiegoś powodu zachciało mi się śniegu, i on zabrał mnie na Wielkie Jezioro Almatyńskie, gdzie rzucaliśmy śnieżkami… Snuliśmy wspomnienia bardzo długo, nawet nie zauważyliśmy, jak zrobił się wieczór i ogłoszono kolejną kontrolę.
W kuchni wielkie zamieszanie, wszyscy gotują, smażą, pieką i grzeją się przy płycie. Biegamy do kuchni nie tylko żeby gotować, ale żeby się trochę ogrzać. Toaleta to osobna historia. Zimą w toalecie było zimno, a teraz, to po prostu lodówka! Lodowata woda, od której zęby marzną i bolą, mydło się nie pieni. Volodya mówi, że oni się już przyzwyczaili, myją się w tej wodzie, myją codziennie w niej nogi i piorą skarpetki. Ręce w tej wodzie marzną i zaczynają boleć. Jak oni myją w niej nogi? Dla mnie to śmiertelny numer.
Po wypiciu kolejnego litra gorącej herbaty, znowu wchodzimy pod koc. Pytam Volodię, za co siedzi większość więźniów? Czy jest jakaś statystyka? Oczywiście on jest wyjątkiem. To niewinny człowiek, którego zmuszono do pobytu w surowym reżimie, powołany, aby tłumić przestępcze zamiary ludzi, którzy sami czasem dokonują potwornych przestępstw. Ale on nie ma czego tłumić. Są i gwałciciele, i oszuści, i złodzieje.
Wielu siedzi za to, że kogoś pobili ze skutkiem śmiertelnym:
wypili, pobili kogoś, usnęli, a rano po nich przyszli. Jest wielu
narkomanów. I wśród nich - jeden jedyny "zamachowiec", który
próbował obalić ustrój konstytucyjny kraju EBLNa »…
Całą noc nie mogliśmy zasnąć, marzliśmy, biegali do toalety, znowu
marzli… Gdzieś około szóstej rano w sobotę mieliśmy dosyć,
postanowiliśmy wstać i napić się gorącej herbaty. Dawno nie wypiłam
tyle gorącej herbaty. Nie mogłam niczego przełykać, bolało mnie
gardło - okropność, lało mi się z nosa, męczył mnie kaszel. Volodya
próbował mnie leczyć…
Najpierw ich pobito, a potem całych oblano lodowatą wodą i zmuszono do stania przez całą noc. A przed tym, zanim ich wysłano w dalszą drogę, wszystkich zmuszono, żeby podpisali oświadczenie, że upadli sami potykając się, stąd siniaki, krwawe podbiegnięcia…
Dawno zapomniane uczucie troski, kiedy człowiek może chorować i po prostu leżeć. Volodya wyciska cytrynę, zalewa gorącą herbatą, daje do wypicia, rozciera mi nogi żeby się zagrzały, okrywa mnie kocem… Rano wstawiliśmy do gotowania mięso na beszmarmak … Szybko jest potrzebny gorący sorpa … :) Ale nagle gaśnie światło… Już nie można ogrzać się w kuchni, nie da się też niczego ugotować, wszystkie płyty i czajniki są elektryczne. Moje mięso nawet nie zdążyło się zagotować.
W kuchni usłyszałam rozmowę odwiedzających krewnych, którzy opowiadali, że niektórych więźniów bito, terroryzowano wiecznym czepianiem i krzykiem. Biegnę do pokoju i zaczynam terroryzować Volodię pytając: czy stosują wobec niego takie metody nacisku? Volodya mówi, że nie będzie milczał, jeżeli będą stosować takie metody wobec niego. Tak, niektóre rozkazy są wydawane przez zęby: biegiem, szybciej itd., ale te rozkazy dotyczą wszystkich. Tak, te rozkazy wybijają go z rytmu, odrzucają. Tak, jest trochę zmęczony tym reżimem, każdy kolejny dzień jest odbiciem poprzedniego z dokładnością co do minuty… i jak długo to wszystko będzie trwało - nikt nie wie.
Dla niewinnego człowieka, to oczywiście jest presja. A kiedy do niektórych więźniów rozkazy nie dochodzą od pierwszego razu, to wstrętny głos wciąż i wciąż drąży w głowie: szybciej, biegiem, jeszcze raz…. I tak przez cały dzień. Poza tym wokół Volodii zawsze jest tłum aktywistów i innych więźniów, którzy łowią każde jego słowo, a potem pędzą do wydziału operacyjnego pisać donosy. Volodya śpi na górnej pryczy, choć w oddziale jest pełno wolnych miejsc na dole. Jest rozkaz, żeby nie spuszczać go z oczu, u góry kamera jest skierowana prosto na niego… Co za nędza!!!
Dalej opowiadam o nowinach z wolności, - kto się urodził, kogo ochrzcili, kto buduje nową organizację, kto szuka pracy, życie kipi… a Volodya, kiedy stoi - siedzi, kiedy leży - siedzi, i jak gdyby stoi na peronie, a pociąg z nazwą "życie" przelatuje obok niego. Tak opisał swój stan.
Źle wspominaliśmy takich ludzi jak Mazhilov, Sheykenov i wszelkie inne nasienie, które bez mydła wlezie po same uszy, byle tylko wykonać polecenie wydane przez KP . Przypomniał sobie areszt śledczy w Aktau, gdzie przy 40 stopniowym upale siedział w wilgotnej celi bez dopływu świeżego powietrza. Przypomniał sobie też karcer: zimno (koniec listopada), okno bez szyby, śmierdzący od moczu materac i blaszaną puszkę do załatwiania potrzeby... Jednak, jak się później okazało, do Atyrau razem z nim jechali ludzie z aresztu śledczego w Aktau, których wcześniej pobito. Takich pobitych i posiniaczonych przyjęto do karceru.
Najpierw ich pobito, a potem całych oblano lodowatą wodą i zmuszono do stania przez całą noc. A przed tym, zanim ich wysłano w dalszą drogę, wszystkich zmuszono, żeby podpisali oświadczenie, że upadli sami potykając się, stąd siniaki, krwawe podbiegnięcia… Wypaczony system wypacza wykonawców. Myślę, że i ta kolonia nie jest wyjątkiem, i jeżeli przyjdzie zamówienie z góry, to mogą się zdarzyć bardzo przykre konsekwencje. I to rozumiemy oboje. Volodya próbuje mnie uspokoić, ale… jak ja mogę się uspokoić? Widzę smutek w jego oczach, słyszę go i czuję wszystko, co dzieje się w jego duszy. To boli...
Volodya z samego rana przygotował mi wspaniałe śniadanie - omlet z serdelkami… Znowu dało o sobie znać dawno zapomniane uczucie rodzinnego szczęśliwego poranka… I jakoś smutno się zrobiło, że nasze tradycje odeszły do historii.
Światło chwilami gasło, więc mój sorpa gotował się długo i
smutno. I dopiero gdzieś koło 15.00 mogliśmy wypić gorący bulion i
zjeść mięso, jak w domu…. Bolało mnie, kiedy patrzyłam na Volodię,
jak jadł i mówił: "jak w domu", "a pamiętasz". Próbowaliśmy
stworzyć atmosferę ciepła i domowego ogniska. A czasami
siedzieliśmy po prostu milcząc, obejmując się nawzajem. Jak
prawdziwi Kazachowie piliśmy litrami herbatę, zajadając smakołyki,
które przywiozłam.
Zaczęliśmy mówić o życiu, o tym, że na pewno będziemy mieć
szczęśliwą rodzinę, dzieci, i że cały ten koszmar się skończy,
trzeba tylko przetrwać wszystkie trudności i wszystko na pewno się
ułoży.
W ciągu całego dnia 4 -5 razy przychodzili strażnicy i wszystkich nas sprawdzali. Zaglądał też zastępca oddziału operacyjnego, któremu powiedziałam, co myślę na temat panujących tutaj nieludzkich warunków - о zimnie.
Czas leci… wydawało się, że dopiero przyszliśmy, a minęły już dwa dni. Za oknem szaro, wyblakłe szare niebo w kratkę, i smutno wyje wiatr. Jeśli można by było zmienić życie…
Pytam Volodię: "Gdybyś miał możliwość, to zmieniłbyś coś w życiu? Tak czysto hipotetycznie". Zamyślił się i odpowiedział: "Nie da się zmienić czegoś jednego - i już. Jeśli się zmieni, to pewno zmieni się całe życie. A jeśli bym ciebie wtedy nie spotkał?! Nie, nie zmieniłbym niczego".
Ja: "Cena... może byłbyś na wolności!!!!!"
Volodya: "Ale bez ciebie? Nieee, nie
zmieniłbym…"
Ja: "Ale ty siedzisz! Tak, do diabła z nim, ze
mną…"
Volodya (już gniewnie): "Nie! I już!"
Czy to jest sprawiedliwe? I w ogóle, czy jest sprawiedliwość? KTOŚ MA RĘCE PO ŁOKCIE UNURZANE WE KRWI żyje sobie w dostatku i spokoju, a niewinne dusze siedzą w zamknięciu…
Ubieram jego ciepły sweter i przez dwa dni chodzę w nim, zastawiając swój zapach, odrobinę siebie dla niego jeszcze na kilka dni... Wiem, że po widzeniu będzie euforia, radość, wspomnienia o tych trzech dniach, a potem gwałtowne pogorszenie nastroju. U mnie jest trochę inaczej - od razu wpadam w depresję, potem powoli dochodzę do siebie.
Rano 6-go maja panuje jakaś nerwowa atmosfera, bo człowiek zaczyna rozumieć, że to to koniec… Życzymy sobie, żeby to było nasze ostatnie widzenie i że on niedługo wyjdzie na wolność. A jeśli nie?! Następne widzenie prawie za 3 miesiące… w jego rodziny. Nie, nie chcę tego więcej…
Jemy śniadanie i omawiamy szybko życiowe sprawy, zapamiętuję wszystko, co mam mu włożyć do paczki z jedzeniem, co do przesyłki itd.. Z widzeń nie wolno wynosić żadnych zapisków, dlatego wszystko zapamiętuję…. Poranna kontrola, wszyscy są napięci, liczymy minuty… Znika apetyt. Wydaje się, że zrobiło się jeszcze zimniej. Po 10.00 przyszli strażnicy.
Słyszymy: "Skazani - do wyjścia!". Na korytarzu zamieszanie, hałas, płaczą dzieci. Oni wychodzą, i po raz ostatni każde z nas obejmuje całując drugiego, i więźniowie wychodzą…. My stoimy … "Stali bywalcy" spośród odwiedzających radzą, żeby "nie robić szklanych oczu"… I tak jak można było tego oczekiwać, - łzy pociekły strumieniem… Volodya ogląda się, macha rękoma, widzę ogolone karki, wszystkie wydają mi się jednakowe, oczy zaczynają pokrywać się mgłą … W korytarzu słychać cichy lament, żeby nie wystraszyć dzieci.
Wdziera się głos: "Przygotować pokoje do rewizji!" Strażniczka sprawdza pokoje, potem wszyscy idą do szczegółowej kontroli. Sprawdzają ubranie, torby… Cóż można zabrać ze sobą z tego przytułku???? Potem stoimy na zewnątrz, na coś czekamy. Potem znowu przejście i kolejny punkt kontrolny. Znowu babochłop, i kolejna rewizja - kontrola osobista i kontrola rzeczy. Wszyscy odwiedzający szybko przechodzą…
Nadchodzi moja kolej - strażniczka znowu dokładnie przeglądnęła całą moją torbę. Zrobiła mi też kontrolę osobistą, prawie zaglądając do majtek. Nawet się zdziwiłam, co ona taka "skromna", że nie zajrzała…. Wszyscy odwiedzający dziwią się, pytają, co takiego zrobiłam. Odpowiadam: - pewnie zrobiłam zamach na ustrój konstytucyjny EBLNa… Na twarzach widać niezrozumienie, mówię więc: - żartuję, nie wiem.
Z obrzydzeniem patrzyłam na to tępe i chamskie oblicze, którego właścicielka tak skrupulatnie wykonywała rozkaz. A gdzież jest to, że "wszyscy są równi wobec prawa"? I dlaczego nie rewidowano nikogo więcej z odwiedzających? Tylko mnie!!!! Chciałam tam urządzić awanturę i posłać ją do diabła, powiedzieć, że nie będą mnie przeszukiwać, ale za dwie godziny miałam samolot… Żałosne istoty, podobizna człowieka tylko z zewnątrz, a dusza - marionetki, bezmózgiej ameby. W zasadzie na jej twarzy wszystko było napisane - miernota. Po prostu, kolejny raz dochodzi do mnie, że nasza rodzina jest pod szczególnym nadzorem, istnieje zamówienie z góry.
Idziemy dalej. Znowu przechodzimy przez punkt kontrolny i znowu nas rewidują. Wreszcie oddają nam dokumenty tożsamości. Jeszcze jedno ogrodzenie - i jesteśmy na wolności. Nie ma na świecie muru, który byłby na tyle mocny, żeby zdołał oprzeć się woli i myślom człowieka.
Wyszłam. Koledzy przekazali mi złe nowiny. Nastrój jeszcze bardziej się popsuł. Wszystko jedno, cokolwiek by nie mówiono, uwięzienie Volodii, to moje nieszczęście, nieopisane poczucie straty, które może zrozumieć tylko ten, kto był obok, kto był blisko. Inni przeżyli i poszli dalej… Cóż, takie jest życie, jego zasady. Tak, pomagają, tak coś tam robią, ale… Tylko, że to już inna historia.