Wreszcie dotarłam do Almaty. Pokonałam długą drogę do domu -
najpierw pociągiem z Petropavlovska do Astany, a potem samolotem z
Astany do Almaty. Chcę się z wami podzielić wrażeniami z mojego
spotkania z Vladimirem.
"Jest 8 sierpnia rano. Lecę do Kokchetau Z Kokchetau jadę ponad
4 godziny do Petropavlovska. Remontują drogę, wszędzie są objazdy,
prędkość chwilami nie przekraczała 20 km/h. W końcu o piątej
dotarliśmy do Petropavlovska. Od razu pobiegłam na targ dokupić
jedzenia. Wiedząc, że w Petropavlovsku będę miała mało czasu,
większość produktów wiozłam z Almaty. Cały wieczór i pół nocy
minęło na przygotowaniach - marynowałam kurę, przygotowywałam ikrę
z bakłażana, szatkowałam warzywa itd. Wspólna kuchnia przy PDW
(pokój długich widzeń), chociaż duża, ale nie jest w stanie
pomieścić naraz 18 kobiet. Zdarzają więc kolejki do samej płyty i
do zmywania. Dlatego do spotkania postanowiłam przygotować możliwie
jak najlepiej. Rano 9-go zakończyłam przygotowania, zarobiłam
drożdżowe ciasto i o 8-mej poszłam do kolonii, żeby złożyć wnioski
na widzenie.
Od chwili złożenia dokumentów do tego chwili, kiedy zaczynają
wpuszczać nas, krewnych, do kolonii, mijają 4 godziny. Cztery
godziny czekania… Koło 12-tej zaczęli nas wpuszczać po 3 osoby do
poczekalni. I znowu jedne za drugimi metalowe drzwi. Po 40 minutach
jesteśmy na terenie kolonii, wszędzie wysokie ogrodzenia, druty
kolczaste, psy, żołnierze wojsk wewnętrznych.
Mija jeszcze godzina, kiedy robią kontrolę osobistą wszystkich
odwiedzających i sprawdzają żywność. W końcu podają nam numery
pokoi. Myślałam, że usłyszę - Kozlov, pokój nr 2 …. ale, nie,
podali numer 8. Pokój nr 8 okazał się dosyć duży, jakieś dwa razy
większy niż pokój nr 2. My wszystkie, żony, matki, siostry
pobiegłyśmy do kuchni - szybko coś podgrzać, postawić wodę na
herbatę - czekałyśmy na swoich bliskich. Najbardziej denerwujące
było czekanie… Przygotowałam wszystko, a Volodyi i innych wciąż
jeszcze nie było. Ze 2-3 razy postałam w korytarzu i weszłam do
pokoju. I nagle nieoczekiwanie rozbolały mnie plecy, coś zaczęło
ciągnąć mnie w brzuchu. Pomyślałam, że położę się na 5 minut,
poleżę i potem jeszcze raz wyjdę na korytarz, żeby przywitać
Volody'ę…. Ale nie tak wyszło… Budzę się, a on stoi przede mną i
się uśmiecha. Okazuje się, że zasnęłam!!! Taka mała konfuzja.
Volodya pośmiał się ze mnie, pożartował z mojego wyglądu tak, jak
kiedyś to robił na wolności…; nazwał mnie beczułką. W zasadzie
przez wszystkie te 3 dni nazywał mnie tylko w ten sposób -
beczułka)))
Od czasu do czasu bolały mnie plecy, a ponieważ one bolą też i
Volody'ę, to po kolei robiliśmy sobie masaż. Jak niewiele potrzeba
człowiekowi do szczęścia!!!
Tym razem postanowiłam, że będę karmić i poić Volody'ę prawie na
okrągło, bo nie podoba mi się ten jego wychudzony wygląd. Od razu
mu powiedziałam, że tym razem będziemy razem gotować - kurę w
piekarniku, piec pierożki i belasze, smażyć kotlety, i wszystko to
będziemy zajadać razem z drobno pokrojonymi warzywami, popijając
bulionem itd.
Volodya był jedynym mężczyzną, który pomagał mi w kuchni. Bliscy
pozostałych kobiet, które spędzały prawie cały dzień na kuchni,
siedzieli we "wspólnym pokoju wypoczynkowym", gdzie oglądali
telewizję. A on pilnował, żeby nie przypaliły się kotlety, zmywał
naczynia, kiedy ja podchodziłam do okna, żeby odetchnąć świeżym
powietrzem. W kuchni było gorąco i duszno, i często brakowało mi
powietrza. Wiele kobiet patrzyło na to z jawną nienawiścią.
Próbowałam wysłać Volody'ę do wspólnego pokoju, ale on był
nieprzejednany - "Przyszedłem, żeby spędzić ten czas z żoną, każdą
minutę; pomóc jej, a nie oglądać telewizor".
"Największy wróg" podczas widzeń to czas. Ucieka szybko,
czujesz, że niedługo znowu ich wyprowadzą … W ogóle czas jest
okrutny. Jak powiedział Volodya - wyrok dostajesz w latach, a
odsiadujesz go w sekundach; czas się zatrzymał, zastygł…
Kiedy przygotowaliśmy jedzenie, poszliśmy do pokoju żeby
porozmawiać, żeby po prostu posiedzieć obejmując się razem,
podumać. Pomyślałam, że każde z nas stara się nie pokazać drugiemu,
jak mu ciężko i źle. Kilka razy cicho, prawie bezgłośnie płakałam,
odwróciwszy się dosłownie na minutę… Niestety nie zawsze udawało mi
się powstrzymać łzy.
Zaczęliśmy rozmawiać o dalszym pobycie Volodyi w tej kolonii. Od
samego początku, wysyłając go do obwodu północno-kazachstańskiego,
MSW złamało prawo. Teraz uwzględniając mój stan i fakt, że w
Kazachstanie nie ma więcej krewnych, którzy mogliby przyjeżdżać do
Volodyi, wychodził z tego całkiem smutny obraz. To mogło być moje
ostatnie z nim spotkanie. Volodya postanowił, że wszelkimi
sposobami będzie starał się o przeniesienia do kolonii w obwodzie
almatiński. Próbowałam go uspokoić mówiąc, że jeszcze przyjadę bez
względu na wszystko. Odbyliśmy trudną rozmowę.
Volodya: Nie mogę pozwolić, żebyś ryzykowała zdrowiem dziecka,
ani twoim własnym".
Ja: "Nie, ja jeszcze przyjadę. Wyjadę tydzień wcześniej i
powolutku jakoś dojadę".
Volodya: "To jest niebezpieczne w twoim stanie, tym bardziej za
trzy miesiące".
Ja: "Postaram się jednak przyjechać. Proszę cię, żebyś nie
doprowadzał do drastycznych protestów itd.".
Volodya: "Czy ty wyobrażasz sobie, jak będę dalej żył, jeśli nie
daj bóg, coś się z wami stanie!? Ja nie będę mógł dalej żyć
wiedząc, że to zdarzyło się przeze mnie, kiedy do mnie jechałaś. I
nawet nie powinienem żyć po czymś takim… Nie…"
Ja - ….. (czuję, że zaraz się rozpłaczę)
Postanowiłam, że też napiszę do MSW wniosek, żeby go przenieśli
do kolonii w obwodzie almatińskim. Przy okazji, przedstawiciele
korpusu dyplomatycznego i ambasador UE w RK Aurelia Bouchez są
przekonani, że przeniesienie jest konieczne. Oni nazywają to
przeniesieniem z powodów "humanitarnych" i są przekonani, że
państwo nie może odmówić w takiej sprawie. W ich państwach, ich
rządy odnoszą się do takich spraw ze zrozumieniem. Jest troska o
kobiety i dzieci.
10 sierpnia przez sen usłyszałam krzyki Wydawało mi się, że masa
ludzi krzyczało hau-hau-hau. Od razu się obudziłam, Volodya z
przyzwyczajenia już wstał. Spytałam, co to? Było dobrze słychać, bo
okna naszego pokoju wychodziły na plac, lufcik, chociaż mały, był
otwarty. Volodya powiedział, że to ich defilada!!!! I takie
defilady mają 5 razy dziennie. Muszą wybijając krok, dosłownie jak
na Placu Czerwonym, przemaszerować przed budynkiem administracji
kolonii. Wszystkie 8 oddziałów po kolei robią rundę honorową. I
jeśli administracji kolonii coś się nie spodoba, to oddział
powtarza ten przemarsz dziesiątki razy, przy czym na wysokości
miejsca, gdzie stoi administracja trzeba wykrzyczeć -
Sa-la-mat-syzba!!! Jestem w szoku. I taka defilada odbywa się 5
razy dziennie!!! Czytałam Kodeks Postępowania Karnego RK, ale tam
nie ma żadnej wzmianki, ani o defiladach, ani przemarszach. Oni nie
są żołnierzami!!! A do tego jeszcze, jeśli komuś z administracji
coś się na defiladzie, albo jeszcze gdzie indziej nie spodoba,
albo, których z więźniów zrobi coś nie tak, to ukarany zostanie
cały oddział. Wszyscy stoją zostają stłoczeni w klatce niewielkich
rozmiarów, nazywanej "stakan" (szklanka), w której stoją za karę
godzinami, albo wymyślają jeszcze jakąś inną karę. Odpowiedzialność
zbiorowa w środowisku, gdzie obowiązuje zasada "każdy odpowiada sam
za siebie"- w zasadzie jest nielogiczna.
Volodya opowiedział, że niedawno odbyła się tzw. spartakiada.
Volodya: "Urządzili coś w rodzaju święta. Ustawili wszystkie
oddziały na placu, wciągnęli flagę na maszt, odśpiewali hymn.
Przyjechali ludzie z zewnątrz - z wydziału sportu, departamentu
więziennictwa, dzieci z klubów sportowych karate, piłki nożnej
(!!!!), miejscowa telewizja. Wszyscy bez wyjątku chwalili
prezydenta kraju za jego uwagę, jaką poświęca rozwojowi kultury
fizycznej, wszyscy podkreślali, że to jest jego osobista zasługa, i
że to na jego osobiste polecenie tak rozwija się sport w
kraju. A ja myślałem, stojąc czy też siedząc, (bo przecież siedzę)
- po cholerę to wszystko, wy, cały ten tłum, na swoich miejscach
robicie, jeżeli do tego wszystkiego jest potrzebne osobiste
polecenie prezydenta? Postaliśmy tak półtorej godziny, a potem
wrócili do oddziałów. Za to teraz dokładnie wiem, co czują małpy w
zoo, kiedy ludzie patrzą na nie z tej drugiej strony. I co myślą,
też się domyślam….".
10-go sierpnia uczciliśmy siedząc przy niewielkim stole, jedząc
na zmianę kotlety i czebureki)))) Volodya cały czas powtarzał -
najadłem się jak w domu, wszystko domowe, wszystko przypomina dom.
Dom jest tam, gdzie było ci dobrze. Było i przyjemnie, i smutno
jednocześnie. Przekazałam wszystkie zdjęcia z życzeniami, które
przysłano mi z regionów Kazachstanu, z Dagestanu i Polski, Rosji i
USA. Oprócz tego przeczytał też życzenia od Freedom House.
Powiedziałam Volodyi, że wiele osób nie dostaje od niego
odpowiedzi na swoje listy. Był zdziwiony i zmartwiony, ponieważ
powiedział, że ma zasadę - odpowiadać od razu każdemu, kto do niego
napisał. Stąd wniosek, że ktoś specjalnie steruje tym procesem.
Może po to, żeby ludzie pomyśleli, że on nie odpisuje, i przestali
pisać. W kolonii wiedzą, że wsparcie ludzi jest bardzo ważne i
przypuszczam, że ktoś postanowił sterować tym procesem. Volodya
prosił, żeby przekazać, że dziękuje wszystkim, którzy do niego
napisali. On jest gotów wysłać odpowiedzi do wszystkich, którzy do
niego napisali, i zrobi to przeze mnie, albo wysyłając odpowiedź na
pocztę główną dowolnego miasta (nadawcy).
Było dziwne, że kontrole odbywały się niemal co godzinę.
Pamiętam, że ostatnim razem było ich mniej.
Był też taki "pokazowy temat" za oknem. Więźniowie coś
naprawiali, spawali coś przy metalowej furtce. Spawali długo i
wytrwale, prawie na wieki… Ale przyszedł w oficer, który zauważył,
że coś źle przyspawano. Oczywiście, mówiąc do więźniów oficer
używał normalnego języka, który jednak często był przerywany
przekleństwami. Wiele nowych słów wtedy usłyszałam. W efekcie
więźniowie jakąś metalową płytą zaczęli wybijać to, co przez pół
dnia z takim trudem spawali… Nie ma ani rękawic, ani masek, ani
narzędzi, i w ogóle - zrób sobie sam z czego chcesz. I wreszcie, w
KPK (kodeks postępowania karnego) napisano - funkcjonariusze i
więźniowie nie powinni używać wulgaryzmów…. Po co tworzymy
przepisy, jeśli policjanci, prokuratorzy i sędziowie są ponad
prawem?! Dla kogo?
Nasz mały dzidziuś postanowił się podokazywać i zrobić
przyjemność Volodyi - gwałtownie zaczął przejawiać aktywność
ruszając się, przy czym dość wyraźnie. Ciekawe było, że ruszał się
pod dotykiem moich rąk, a kiedy tylko Volodya przykładał rękę do
brzucha, od razu zamierał. Dosłownie czuł, że to coś, czego nie
zna… Тak było w ciągu dnia, a pod wieczór dzidziuś już przywykł do
Volodyi i wesoło wierzgał pod jego rękami.
Czas przeleciał niezauważalnie. Ranek 12 sierpnia. Nie ma
nastroju. Czekałam z minuty na minuty, że przyjdą po niego, zrobiło
się smutno. W powietrzu pojawia się nerwowość. Wszyscy patrzeli na
siebie, tak jakby to miał być ostatni raz. Do kogoś tam jeszcze
przyjadą, ktoś inny będzie czekał lata, do kogoś już nie przyjadą.
Usiedliśmy i długo milczeli, obejmując się. Nawet nie usłyszeliśmy,
kiedy padły słowa - "Osadzeni, do wyjścia! I dopiero, kiedy w
korytarzu, w ciszy zabrzmiało - Kozlov Vladimir Ivanovich. Do
wyjścia!!!." Wyszliśmy na korytarz. Wszyscy więźniowie zebrali się
już przy wyjściu, czekali tylko na Volody'ę. I on poszedł… Szedł i
machał do mnie. W takiej chwili zaczynasz rozumieć, że
najstraszniejszy nie jest fizyczny ból, ale ból w środku, w duszy.
Cierpienia moralne są stokroć razy silniejsze od fizycznych. I ktoś
tam na górze, z czyjegoś kaprysu, z rozkoszą zadaje ten ból…. W
każdej minucie. Zaczynam zrozumieć, że moje nieszczęścia, jakieś
niedogodności na wolności, to nic przy tym, co tam odczuwa Volodya.
Z tym, co on przeżywa. Oni odeszli, a my zostaliśmy. Opadło na mnie
takie dławiące uczucie samotności, zaczęłam wprost odczuwać, jak
bardzo się za nim stęskniłam, za tym życiem, które mieliśmy,
którego tak bardzo mi brakuje.
Nam kobietom jest łatwiej, popłakałyśmy, trochę się
uspokoiłyśmy. Widziałam oczy tych, którzy zostali w kolonii… Jeśli
mężczyźni mogliby płakać... "